Moc przebaczenia

Moc przebaczenia

W momencie, kiedy przebaczyłam mojemu mężowi, on w to początkowo nie wierzył. Był zaskoczony. Nie rozumiał, jak można komuś tak po prostu wybaczyć i normalnie funkcjonować. To dało mu do myślenia...

Mam na imię Ewa. Przez długie lata byliśmy z mężem tak zwaną szczęśliwą rodziną. Oczywiście zdarzały się gorsze momenty, dopadały nas różne doświadczenia, ale zawsze potrafiliśmy z tego wyjść cało. Mąż, dzieci, praca, dom. Niedziele i święta uczczone wizytą w kościele. Dziś mówię o tym, że były to tylko wizyty. Modliłam się wtedy: „Boże, daj więcej, potrzebuję tego i tamtego”. Wiedziałam od zawsze, że Pan Bóg istnieje, ale najczęściej zwracałam się do Niego wtedy, gdy miałam kłopoty. Wtedy prosiłam Go o pomoc. I On pomagał, chociaż często to sobie przypisywałam te zasługi. I tak to trwało długie lata. Aż nagle w naszym życiu coś zaczęło się zmieniać.

Niespodziewanie mąż zaczął potrzebować dla siebie więcej przestrzeni – jak sam to nazywał. Czułam, jak odsuwa się od rodziny. Byłam przyzwyczajona do jedności w myśleniu, decyzjach. Do tej pory tak właśnie było, aż tu nagle trach! Był coraz bardziej pretensjonalny, zamknięty szczelnie w swojej skorupie, daleki od piętrzących się problemów. To już nie był mój mąż. Właściwie w pewnym momencie przestaliśmy istnieć jako MY. Zaobserwowałam także, że coraz częściej wracał pod wpływem alkoholu, co potęgowało konflikt. Pojawiały się awantury i roszczenia. Przestaliśmy być dla siebie dobrzy. To był dla mnie prawdziwy dramat. Ponieważ od półtora roku w trakcie rozmowy nie dochodziło do niczego dobrego, postanowiłam zaprzestać dialogu. Uważałam wtedy, że tak będzie lepiej dla dzieci. Nie podejmowałam już rozmowy, bo z góry przewidywałam jej przebieg i konsekwencje. I tak milczeliśmy, a nasze drogi powoli rozchodziły się coraz bardziej.

Pewnej niedzieli usłyszałam, że w naszej parafii będzie zorganizowane Seminarium Odnowy Wiary, które potrwa kilka tygodni. Pomyślałam, że to trochę za długo i to raczej nie dla mnie. Przecież ja swoją wiarę mam i od dziecka pielęgnuję ją, chodząc do kościoła i modląc się. Zobaczyłam jednak, że dwie siostry zakonne poszły zapisać się na ten kurs. Pomyślałam sobie, że skoro one widzą tam miejsce dla siebie, to dlaczego nie ja. Kurs okazał się zbawienny. Nagle moje serce zostało tak przeprogramowane, że dla mnie samej to było dużym zaskoczeniem. Skończył się pewien etap, a ja dostałam nowe wytyczne. Po zakończeniu kursu uświadomiłam sobie, jak bardzo go potrzebowałam. Pokazał mi, że moja dotychczasowa wiara była martwa, a ja byłam takim duchowym trupem. Od tamtej chwili potrzebowałam Bożego prowadzenia jak tlenu. Bóg dał mi także wspólnotę, gdzie odnalazłam swoje miejsce. Nie byłam już sama w swoich kłopotach. Wiedziałam, że mogę je oddać Bogu, a On zrobi tam własne porządki.

W naszym małżeństwie działo się jednak coraz gorzej. Nie wiedziałam, co mam robić. Czułam się jak dziecko we mgle. Myślałam sobie, że ja już nie widzę sensu ani w dialogu, ani w kłótni, ani w milczeniu. Nie umiałam sobie z tym poradzić. Modliłam się wtedy: „Jezu, ja już nie daję rady. Ty też wisiałeś na krzyżu i prosiłeś wtedy Boga Ojca, żeby Ci pomógł. Nie byłeś w stanie znieść już tego bólu. I mogłeś tylko przypuszczać, że za chwilę będzie Cię bolało bardziej. Proszę, pomóż mi! Pokaż, w czym tkwi nasz prawdziwy problem”. Pan wysłuchał moich próśb i poprzez różne wydarzenia odsłonił całą prawdę o naszym życiu. Nagle kurtyna opadła i była zupełna jasność. Ta prawda była bardzo trudna, ale Bóg przez miesiące przygotowywał mnie na jej przyjęcie. Było mi z tym ciężko, bo czym można zranić kobietę bardziej niż tym, że się wybiera inną?

Gdy okazało się, że mój mąż ma swój własny świat, w którym funkcjonuje, i że nie ma tam miejsca dla mnie i dla naszej rodziny, w pierwszym odruchu postanowiłam odejść z domu. Zrobiłam to, co uważałam za stosowne w tamtym momencie. Mój mąż znał mój silny charakter. Przed nawróceniem miałam naturę buntownika. Byłam radykalna, często skoncentrowana na sobie, dumna. Wcześniej żyłam w przekonaniu, że mnie pewne rzeczy nie spotkają. Myślałam, że gdyby kiedykolwiek w moim małżeństwie pojawił się tego typu kryzys, to ja po prostu nie będę się zastanawiać. Z moją dumą odwrócę się na pięcie i pójdę sobie. Bo nie pozwolę sobie na to, żeby ktoś mnie tak traktował. I w pierwszej chwili tak właśnie zareagowałam. Mój mąż wiedział, że teraz to już koniec zabawy. I myślę, że jak każdy w takiej sytuacji trochę się przestraszył konsekwencji. Natomiast nie wiedział do końca, co jest w moim sercu. Ja już od pewnego czasu żyłam w jedności z Bogiem i mój charakter powoli łagodniał, a ja bardzo pokorniałam. W tym czasie Bóg był już dla mnie kimś najważniejszym – kimś, kto jest przed moim mężem, przed moimi dziećmi, przed wszystkim. Mój mąż nie mógł tego wiedzieć, bo od dłuższego czasu ze sobą nie rozmawialiśmy, więc trochę się bał. On żył w swoim świecie.

Po odejściu z domu na początku odczułam ulgę. Nie rozpaczałam, nie miotałam się, nie uroniłam ani jednej łzy, ja po prostu się modliłam. W moim sercu było dużo pokoju. Nie trwało to jednak długo. W końcu zdałam sobie sprawę z tego, że jeśli chcę być w jedności z moim Bogiem, to muszę wybaczyć mojemu mężowi. Nie umiałam zrobić tego sama, bo czułam się zraniona i było mi źle. Wiedziałam jednak, że do tego zaprasza mnie Bóg. Prosiłam Go więc, żeby mi w tym pomógł, żeby to On dokonał w moim sercu przebaczenia, bo ja tak po prostu po ludzku nie potrafię. Z pomocą przyszła mi wtedy modlitwa o przebaczenie. Wymawiałam ustami słowa tej modlitwy, w których przebaczałam swojemu mężowi, chociaż w sercu wcale tego nie czułam. Natomiast po jakimś czasie poczułam, że choć nadal mówię tylko ustami, ale w moim sercu nie ma już takiego bólu jak wcześniej. Później już potrafiłam zobaczyć w nim także człowieka skrzywdzonego, zranionego. Doświadczyłam cudu. Okazało się, że mogę spokojnie rozmawiać ze swoim mężem.

Nie było mnie w domu około półtora miesiąca. Dla nas obojga to był bardzo długi czas, wcześniej nigdy się nie rozstawaliśmy. Nasze najmłodsze dziecko bardzo pracowało nad tym, żeby to wszystko na nowo scalić. W tym czasie miały miejsce różne wydarzenia i prośby mojego męża. Wróciłam do domu tak naprawdę nie ze względu na męża czy dzieci, ale ze względu na mojego Boga, który uczył mnie, że miłość jest najważniejsza. Oddałam Jemu prowadzenie w tej całej sytuacji, a On działał. Wprowadziłam się z powrotem na święta Bożego Narodzenia. W momencie, kiedy przebaczyłam mojemu mężowi, on w to początkowo nie wierzył. Był zaskoczony. Nie rozumiał, jak można komuś tak po prostu wybaczyć i normalnie funkcjonować. To dało mu do myślenia, bo on też chciał odzyskać swój spokój, ale nie znał drogi. A ja pomyślałam, że nie mogę się koncentrować na tym, co było złe, i chcę zaufać temu, że Bóg z każdego zła potrafi wyprowadzić dobro.

Po moim powrocie do domu zaczęliśmy budować od nowa. Mąż dziwił się, że tak często chodzę do kościoła. Nie rozumiał tego, czasem wyśmiewał. Potem jednak wyznał, że zazdrościł mi tego, że wracam stamtąd szczęśliwa. On też tego potrzebował – tak po prostu być szczęśliwym. Kiedy w naszej parafii rozpoczynało się kolejne Seminarium Odnowy Wiary, postanowił wziąć w nim udział. Przyznał mi się po jakimś czasie, że na kurs zapisał się z zazdrości o to, że ja mam lepiej od niego, i też trochę po to, żeby mi się przypodobać. Takie były wówczas jego motywacje. Natomiast jakie by one nie były, Bóg znalazł na niego sposób, żeby go do siebie przyciągnąć. I od tamtej chwili zaczęła się jego przygoda z Bogiem.

Od tamtego czasu minęły już dwa lata. Nasze życie bardzo się zmieniło. Zachowanie mojego męża uległo przemianie. Jest teraz cieplejszy, panuje nad emocjami, ma większą wrażliwość, stara się bardziej niż przed kryzysem. Wcześniej to było takie przyzwyczajenie po wielu latach małżeństwa. A w tej chwili widzę, że pracuje nad sobą, stara się być lepszy. Próbuje też odnaleźć swoje miejsce w Kościele. Jestem z niego dumna. Myślę, że to jest właśnie działanie Boga. Tak naprawdę to my się teraz w ogóle nie kłócimy, ale rozmawiamy ze sobą. Kiedy mamy gorsze dni – ja albo on – to mówimy o tym. Nauczyłam się, że przed trudną rozmową po prostu się modlę i proszę Boga, żeby On był w tej rozmowie.

Ja też dostrzegłam wiele swoich błędów. Wcześniej widziałam winę wyłącznie w moim mężu, a potem zaczęłam ją dostrzegać także w moim zachowaniu. Uświadomiłam sobie, że najpierw miało miejsce moje odejście od niego w tym, że dla świętego spokoju nie odzywałam się, nie podejmowałam dialogu. To nie działało dobrze na nasz związek. Teraz nauczyłam się mówić po to, żeby on mnie wysłuchał i żeby wyciągnął z tego wnioski, a nie po to, żeby się na mnie zacietrzewiał. To nie znaczy, że nagle stałam się żoną, która nie widzi, nie dostrzega, pozwala na wszystko, bo tak nie jest. Teraz Pan Bóg pomaga mi pokonywać słabości i wady mojego męża. Kiedyś twierdziliśmy, że wszystko, co mamy, zawdzięczamy sobie, a dzisiaj umiemy dostrzec w tym dar od Boga. Przede wszystkim jednak potrafimy się razem modlić. Wiemy teraz, że to nie chodzi o to, że trzeba klęknąć rano i wieczorem i wyklepać jakiś pacierz. Kontakt z Bogiem nie polega na tym, żeby wymawiać jakieś modlitwy, ale żeby prawdziwie z Nim rozmawiać, żeby Go widzieć w różnych wydarzeniach dnia, żeby przychodzić ze wszystkim do Niego jak do Przyjaciela.

Jeszcze dwa lata temu gdyby mi ktoś powiedział, że mój mąż będzie chodził ze mną do kościoła, że będziemy uczestniczyć razem we wspólnocie, brać udział w różnych kursach, to ja bym się bardzo szczerze roześmiała. Jak się potem okazało, Bóg jest naprawdę wszechmogący i dla Niego nie ma rzeczy niemożliwych. Wystarczy jedynie przylgnąć do Niego całym sercem i zaufać tej największej Miłosiernej Miłości. Dziś wiem, że rodzina jest świętością, że sakrament małżeństwa jest święty, że Pan Bóg błogosławi temu na dobre i na złe. Chociaż zazwyczaj, gdy przysięgasz, że to tak i na dobre i na złe, to z reguły myślisz o tym dobrym. A jak przychodzi to złe, to masz ochotę odwrócić się na pięcie i odejść. I wtedy trzeba zadać sobie pytanie: „Jaka jest moja wiara, skoro nie ufam Bogu, że On to może uratować?”. Ja mogłam dostrzec miłość Boga dopiero przez pryzmat moich kłopotów. Wcześniej nie potrafiłam być wdzięczna za wszystkie te łaski, które dostawaliśmy jako rodzina. On z miłości dawał mi tak wiele, a mnie to powszedniało. Nauczyłam się więc dziękować Mu za wszystko, nawet za moje problemy. Teraz mogę już mówić o tym, co było kiedyś, z ogromnym spokojem. Pan Bóg nie zostawił mi żadnej zadry w sercu. Dzisiaj uśmiecham się do swojej przeszłości.

Ewa, 46 lat (w małżeństwie od 24 lat)

Źródło: Magazyn Familia

autor: Gabriela Tobiasz / Magazyn Familia

facebook